GóryPodróże

Pieniny – Trzy Korony – Sokolica – Czertezik

Pieniny: Trzy Korony – Zamkowa Góra – Czertezik – Sokolica.

Tym razem rozwijamy bazę w Szczawnicy. Dostajemy ogromny, 4-osobowy pokój z wygodnym balkonem do czytania książek po powrocie ze szlaku. O poranku będą się snuły nad górami tajemnicze mgły.

Trasę planuje w całości Mikołaj. A ja nie sprawdzam – rzucam okiem na dystans i potwierdzam.

Parkujemy o poranku na pustym parkingu i dzielnie maszerujemy przez cichy deptak – ciesząc się, że bez turystów okolica wygląda całkiem ładnie. Kilometr dalej ku ogromnemu rozczarowaniu Mikołaja okaże się, że szlak na Sokolicę jest… nieczynny z uwagi na wysoki poziom rzeki (pierwszy etap to przeprawa przez Dunajec). Miko traci humor, ma do siebie żal, że już zapłaciliśmy za parking, a teraz trzeba jechać do Krościenka i zapewne płacić jeszcze raz.

– Quod nocet, docet – rzucam filozoficznie, co w niczym nie poprawia nastroju syna. – Dziecko, zdarza się, ja też mogłam sprawdzić, a tego nie zrobiłam. Zobacz, czarna czapla! Chyba! – zachwycam się. – Synuś, gdyby nie ta pomyłka, to nie miałabym okazji patrzeć jednocześnie na czaplę, mewę i kaczki. Piękne!

Panowie na parkingu oddają nam większość kwoty, co wpływa na polepszenie nastroju, odrobinkę.

– Nie wszystko zaplanujesz, wszystko warto sprawdzać, ja też wczoraj nie sprawdziłam, możesz mieć pretensje do mnie…

– Nie mam pretensji!

– Wiem, masz do siebie żal, zapamiętaj i przestań. Szukaj parkingu w Krościenku, optymalnie jak najbliżej szlaku, żeby asfaltu dobiegowego było mało. – podrzucam sugestię konstruktywnego zajęcia się trasą.

Parking jest rzeczywiście tuż przy szlaku. Krótki bilans w głowie – pan na kawałku łąki, na której pod różnym kątem mieści się 30-40 samochodów zarabia dziennie dużo więcej, niż tzw. pracownicy umysłowi.

– A jego praca ogranicza się do powiedzenia – bardziej w prawo, proszę się przytulić do tego autka po lewej, 15 zł poproszę! – kwituje Mikołaj, który szybciej niż ja policzył miesięczną pensję właściciela kawałka łąki.

Wkraczamy na szlak.

– Mamy godzinę opóźnienia! – złości się Mikołaj.

– Trzy lata temu też mieliśmy – ripostuję. – I nawet na kratownicę udało się wejść bez kolejki.

– Oj, byłaś wtedy zielona, pamiętam – rozchmurza się dziecko. – W tym roku, po blenderze na Śnieżniku i wieży na Borowej to już masz kratownice opanowane.

– Zobaczymy – mruczę sceptycznie.

Rzeczywiście, tego lata przećwiczyłam się nieźle w wędrowaniu po kratownicach. Co ciekawe, wieże widokowe i inne konstrukcje zbudowane z drewna nie budzą we mnie niechęci wcale. Kratownice – tu się czuję niepewnie i włażę tylko dlatego, że Mikołaj czujnie idzie za mną i dodaje mi ducha:

– Już niedaleko, jeszcze tylko piętro, no maksymalnie dwa, dasz radę!

Pogoda słoneczna, ludzi tradycyjnie sporo (gdzie mają być w Pieninach, jak nie na szlaku na Trzy Korony?), wyprzedzamy sumiennie kolejne grupy i rozmawiamy o książkach.

A dokładnie, próbuję opowiedzieć Mikołajowi o magii książek Makuszyńskiego, wyjaśnić, dlaczego z takim entuzjazmem czytałam je po kilkanaście razy.

I to okazuje się trudne! Piękno „jak ona ślicznie kopie stół” ucieka w opowieści.

– Mamo, jak książka jest ciekawa, to opowiadasz ją lepiej, niż została napisana – puentuje Mikołaj – a jak treść jest za prosta, a bohaterowie papierowi, to nie poradzisz – pociesza mnie dziecko.

Flanagan swoimi Zwiadowcami zdecydowanie podniósł poprzeczkę. Baśniobór Mull’a, świat greckich i rzymskich herosów Riordana – żyje, oddycha, człowiek się z radością zanurza w ich przygody i powołuje ich w wyobraźni do życia. Tomka Wilmowskiego z powieści Szklarskiego , w których zaczytywałam się w wieku lat siedmiu, nie da się teraz wręczyć wyrobionemu młodemu czytelnikowi.

Po drodze udaje się wyhaczyć piękny widok na Tatry.

Docieramy do kratownic, lekko pomstując na ilość schodów po drodze.

– O, pieczątka, chcesz?

– Na ręku, może być!

I tak rozpoczyna się zabawna zasada tego wyjazdu – każde odwiedzane miejsce z peczątką ląduje na moich przedramionach. I tylko na moich.

– A ty?

– Nie, dziękuję – odmawia Mikołaj.

Docieramy do kratownic – czas oczekiwania mija na podziwianiu Dunajca i towarzyskich rozmowach z innymi turystami.

– 6 minut to żadne oczekiwanie – kwituje pani w kapeluszu. – Ostatnio na wycieczce to kolejka sięgała za kratownicę!

Trudno mi sobie wybrazić chęć tak długiego czekania (choć jak się okaże tydzień później, kolejka chętnych do wejścia na Rysy ciągnęła się podobno kilometrami).

– Mamo, brawo! Weszłaś, stałaś 8 minut przed szczytem, zeszłaś, wszystko na kratownicach, kolory masz normalne, żadnej zieleni nie widzę.

– Popatrz, miałeś rację – cieszę się jak dziecko. – Idziemy na Sokolicę oczywiście?

– Oczywiście, liczę, że dalej będzie mniej schodów.

Niestety.

Schody, schody, schody – po cholerę tyle schodów!

Wymęczeni mocno upierdliwą drogą na Sokolicę z ulgą wzdychamy na pełnym błota zielonym zakończeniu wędrówki:

– Synek, czujesz, jak ci masuje stropy teraz ten szlak?

– Stopy to czuję dzisiaj bardzo!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *